Trzej bogowie byli martwi.
Ta jedna myśl wracała do głowy Dengha. Wilczy Bóg zasiadał na swym srebrnym krześle w Sali Słońca. Spoglądał na srebrne wrota, których zdobienia przedstawiały historię narodzin wszechświata. Raz po raz wrotami targał wstrząs, jakby po drugiej stronie cała armia uderzała olbrzymim taranem, ale Dengh wiedział, że jest to tylko jedna osoba.
Między nim a wrotami, na marmurowej posadzce stał złoty stół. Trzy wolne krzesła położono na blacie nogami do góry. Gdyby ktoś spojrzał na salę z jej sklepienia, mógłby podziwiać obraz dysku protoplanetarnego ze stołem w roli młodego słońca. Zwykle w południe można było podziwiać grę świateł, gdy promienie słońca wpadały przez kryształową kopułę i deszczem rozlewały się po podłodze, ścianach i filarach. Teraz jednak powoli zapadał mrok. Cień zaćmienia pełzł i pożerał siedzibę bogów jak fala potopu, który zwiastował koniec ery w losach świata.
Wzrok Dengha padł na sierp słońca nieśmiało przebijający się przez tumany dymu i pyłu. Nawet teraz, w chwili swojej śmierci, jest piękne - pomyślał. Wstał. Jednym ruchem ręki odesłał wszystkie meble pod ścianę. Ostatni wstrząs, mocniejszy niż wszystkie poprzednie, targnął całą salą. Wrota wyleciały z zawiasów i z impetem przeskoczyły nad głową boga. Przez puste framugi wszedł człowiek.
Człowiek ten miał twarz bladą jak kartka papieru. Naczynia krwionośnie przebijały przez nią, ale sprawiały wrażenie pustych, jakby w całym jego ciele nie została nawet kropla krwi. Jego szczupłe ciało spowijały szaty tak czarne, że zdawały się być dziurą w rzeczywistości. Obrzucił salę obojętnym spojrzeniem czerwonych oczu, zatrzymując wzrok na dłużej na złotym stole spoczywającym pod jednym z kryształowych okien. Jednak cały czas zmierzał ku centrum, a gdy w końcu w nim stanął, przeniósł spojrzenie na złote oczy Wilczego Boga.
— Dziwię się, że zastałem cię żywego — odezwał się powoli.
Głos miał zimny i cichy, przywodzący na myśl szelest zmarzniętych liści na zimowym wietrze.
— Twój dziobaty brat miał na tyle honoru by samodzielnie odebrać sobie życie. Ciałem nakarmiłem swoje dzieci.
Dengh nie drgnął nawet. Cokolwiek spotkało Ahaco, nie mogło już być cofnięte. Nie teraz, gdy dawne proroctwa wreszcie dojrzały.
— Ja za to dziwię się jak nieostrożny się stałeś, Mehgur — odparował, a jego czysty jak złoto głos odbił się echem od ścian i filarów. — Przez stulecia skrupulatnie wprowadzałeś w życie swój plan. Od morderstwa Cubhe zaczynając, przez prześladowania Widzących i rozbicie Tablic, a na deszczu ognia kończąc. Teraz jednak okazuje się, że kolejny punkt potraktowałeś zbyt lekko.
Zimny śmiech wypełnił salę, a temperatura spadła tak, że oddech Dengha wzbijał kłęby pary.
— Nie widzę sensu w tych słownych utarczkach — odezwał się Mehgur, dobywając miecza o ostrzu tak samo czarnym jak jego płaszcz. — Dagmater zostali wybici, twoje rodzeństwo pożarte, a Ahusedente rozsypuje się w pył gdzieś w pustce kosmosu. Zostałeś tylko ty i ten cholerny Sovolo, ale on akurat może trwać, nie ma dla mnie żadnego znaczenia i nigdy nie wtrącał się w losy świata.
Ostrze miecza zarysowało czarny półksiężyc w powietrzu i przecięło szyję boga. Głowa jednak pozostała na swoim miejscu, a rana zasklepiła się tak szybko, że nawet jedna kropla krwi nie zdążyła wyciec. Źrenice krwistoczerwonych oczu Mehgura wypełniły czernią całą przestrzeń zajmowaną zwykle przez tęczówki.
— Dziwiłeś się, że zastałeś mnie żywego? — rzucił Dengh z kpiącym uśmiechem i wyciągnął własny miecz. — To nie tak, że nie próbowałem odejść z tego świata na swoich warunkach. Niestety trzyma mnie przy życiu ta sama przepowiednia, która zdradziła mi twą nieostrożność. Nie zginę, póki ostatnie proroctwo nie zostanie wypowiedziane.
Rzucili się na siebie w tym samym czasie. Szczęk stali uderzającej o stal odbijał się echem tak mocnym, że przywodziło na myśl uderzenia pioruna w czasie gwałtownej burzy. Poruszali się tak szybko, że dla śmiertelnych oczu wydawaliby się jedynie smugami czerni i brązu. Nieludzko szybkie cięcia napotykały równie zdecydowane parady. Finta goniła fintę. Sztych odpowiadał sztychowi. Nie sposób było wskazać kto jest górą, a kto ulega. Żaden z walczących nie dawał oznak zmęczenia. Żaden nie okazywał słabości. Żaden nie zostawiał najmniejszej szansy na wyprowadzenie skutecznego ataku.
Walka skończyła się tak nagle jak się zaczęła. Wilczy Bóg po prostu zatrzymał się i wyprężył pierś, w którą wpiło się czarne jak materialna ciemność ostrze, przeszywając go na wylot.
— Degesse - wyszeptał i skonał, obwisając bezwładnie na mieczu. — Dokonało się.
Mehgur patrzył na martwe ciało boga wojny, mrużąc oczy. Wyszarpnął miecz i otarł go o brązowe szaty swego oponenta. Bezwładne ciało spoczywało na marmurowej podłodze jak kukiełka, której przecięto sznurki. Złote oczy gasły i zasnuwały się mgłą śmierci.
Salę Światła ogarnął cień. Zaćmienie wchodziło w ostatnią fazę. W ciemności jaka otoczyła Mehgura zapanowało poruszenie. Dopiero teraz zauważył, że do sali wlała się ponad setka istot. Patrzyły na niego świecącymi blado oczami. Czekały. Ich wychudłe, czarne ciała wyprężone były w napięciu.
Nowy władca świata spojrzał przez kryształową kopułę na gazowego olbrzyma zakrywającego tarczę słońca. Słabe promienie słońca przedarły się przez atmosferę odległej planety i skąpały świat w krwawym półmroku.
— Dokonało się — wyszeptał triumfalnie Mehgur Mehdyevo i powtórzył głośniej — Tahakhat!