Following

Table of Contents

Prolog Rozdział 1: Ostatnia Noc Jesieni Rozdział 2: Droga w Nieznane

In the world of Harzamin

Visit Harzamin

Ongoing 3586 Words

Rozdział 2: Droga w Nieznane

2 0 0

Następnego ranka Kah szykował się do drogi w pustym już domu. Ojciec wyszedł zaraz po tym, jak kazał chłopakowi stawić się pod kaplicą i upewnił się, że zwlókł się z łóżka. Chcąc nie chcąc, młodzieniec zjadł coś na szybko, popił kubkiem wody, zebrał przygotowaną torbę, kołczan i łuk, narzucił na siebie futrzany kaftan, po czym opuścił dom kierując się ku niskiemu wzniesieniu na północnym skraju wioski, gdzie już stało około ośmiu osób.

Kapliczką nazywano krwawoczerwony kamień stojący na szczycie północnego wzgórza. Wokół kapliczki mieszkańcy Śródlesia stawiali dwanaście drewnianych posągów, z których każdy miał swoją nazwę i powiązaną legendę, choć nikt już nie był pewny dlaczego w ogóle narodził się ten zwyczaj.

Pod kapliczką stało trzech mężczyzn. Rozpoznał wśród nich Ghorka, Paraka i Amala. Kiedy Kah się zbliżył, rozstąpili się i odwrócili do niego plecami. Wszyscy, za wyjątkiem jego ojca, który z zatroskaną miną zbliżył się i położył ręce na ramionach syna.

— Przykro mi, że nie mogę powiedzieć wszystkiego, ale my musimy wzmocnić obronę Śródlesia, a ty masz daleką drogę przed sobą.

Kah nie przerywał ojcu, choć mętlik, który powstrzymywał jego głowę od snu przez pół nocy, narastał i rodził coraz to nowe pytania.

— Udasz się do Kudnah. Możliwe, że będziesz wędrował całą zimę, więcej niż prawdopodobne że nawet dłużej. Jeśli nic się nie zmieniło, to w Kudnah znajdziesz starą zwojownię, która zawiera odpowiedzi na większość pytań jakie pewnie teraz kotłują się w twojej głowie — tu Kah przyjrzał się uważniej oczom ojca. Były zmęczone i jakby zamglone. — Ale będziesz potrzebował pomocy. Mam w Nurvan przyjaciela. Przyjaciela, który musi bardzo uważać by zbyt wiele uszu nie pochwyciło o nim wieści. Trzymaj się północnej ścieżki leśnej, nie traktu. Dotrzesz do Nurvan najpóźniej pojutrze. Najpierw pytaj o karczmę Zatrzaśnięta Brama. W niej, zapytaj barmana czy wie kto mógłby pomóc z przeprawą na Isenę. Myślę, że dalej sobie poradzisz... Wszystko wziąłeś?

Kah'shlika westchnął i pokiwał głową.

— Mam łuk — podniósł rękę w której trzymał broń. — Półtora tuzina strzał, ser, chleb, suche kiełbasy, orzechy, bukłak z wodą, płaszcz. 

— Masz tu trochę pieniędzy — rzucił Ghork, wciskając mu w dłoń lekko pobrzękującą sakiewkę. — Nie wiele... Ale nie mogę więcej wydzielić. A teraz już ruszaj zanim twój staruszek całkiem się rozklei. Potrzebują mnie.

Kah chciał ruszyć w drogę, ale jednocześnie nie chciał. W efekcie wylądował w objęciach ojca, ściskając go z całych sił.

— Spokojnie, chłopcze — zaśmiał się ochryple ojciec. — Nie mówimy sobie „żegnaj”, tylko „do zobaczenia”.

Kiedy w końcu się puścili, Ghork poklepał Kaha po ramieniu i skierował się powolnym krokiem w stronę wioski. Jednak odszedł ledwie kilka kroków zanim odwrócił się i ostro spojrzał na syna.

— Kah — zaczął niepewnie. — Las jest niebezpiecznym miejscem dla samotnego wędrowca. Pilnuj się. Las żyje. Ma oczy, uszy i własne zasady. Samotnik to łatwy cel – dla zwierząt, dla ludzi, a czasem dla czegoś, co nie powinno istnieć.

— Przecież znam las...

— To nie ty znasz las, Kah — przerwał mu Ghork surowo. Pierwszy raz tego dnia odzyskał dawną surowość i pewność siebie. — To las zna ciebie. Jeśli zdecyduje, że stanowisz zbyt duże zagrożenie – odpowie, ale ta odpowiedź może ci się nie spodobać.

Otoczył go znajomy półmrok i głosy leśnego, zimowego życia. Ale nie rejestrował nic z tych rzeczy. Jego myśli galopowały w tę i z powrotem, od pytań do domysłów. Wydarzenia ostatnich dni wypływały na powierzchnię i zanurzały się, by po chwili wrócić z dwojaką siłą. Figurka, płomień, handlarz, nieznajomy, ptak, półdemony, figurka, płomień, handlarz... Handlarz! Amulet!

Sięgnął pod kołnierz i wyciągnął rzemyk, na którym zwieszała się mała, srebrna czaszka ptaka. Przyglądał jej się chwilę. Było w niej coś hipnotyzującego. Nieznajomy mówił, że należy do ptaka, którego wyrzeźbił. Ptaka, który poprzedził atak Cieni Abadonu. Srebro lśniło lekko. Zdawało się odbijać nie tylko rdzawą czerwień przebłysków słońca, brązy konarów drzew i zimową szarość, ale też jakiś... Jaskrawy odcień niebieskiego lub fioletu. Może nie zauważył tego wcześniej, a może dopiero teraz ten odbłysk stał się widoczny. Tak czy siak... Co te ptaki miały z nim wspólnego? Czemu musiał opuścić dom?

Ktoś chwycił go za ramię.

— Wołam i wołam, a ty idziesz jak zahipnotyzowany.

Rozpoznał głos Maraka. I rzeczywiście, przyjaciel tam był. 

— Co tu robisz? — zapytał głupio.

— Jak to co? Idę z tobą — wyjaśnił większy. — Widziałem jak ojciec szedł w stronę kapliczki, a chwilę później jak idziesz tam obładowany na daleką podróż. Więc też szybko zebrałem co się dało bez budzenia matki i ruszyłem za tobą. Kiedy wychodziłem, nikogo już koło kapliczki nie było, ale twoje ślady były wyraźne.

— Ale dlaczego?

— Zawsze nas uczono, że samotne wędrówki są niebezpieczne — Marak wzruszył ramionami. — Poza tym... Tu nic na mnie nie czeka. Wiedma wywróżyła mi, że zobaczę wielki świat. Czas żeby się spełniło. No i ktoś musi mieć na ciebie oko, bo z pewnością wpakujesz się w jakieś tarapaty.

— O czym ty opowiadasz?

— Był kiedyś łowca, Mirkon się nazywał — Marak przybrał ton, którego zwykle używał podczas nocnych historii przy ognisku. — Znany był z tego, że wędrował sam, bo, jak twierdził, „nikt za mną nie nadąży”. Pewnego dnia poszedł głęboko w las za wielkim jeleniem. Ślady prowadziły go wciąż dalej i dalej. Kiedy słońce zaszło, śladów jelenia już nie było. Zamiast nich zobaczył ślady swoich własnych butów, prowadzące w kółko. Nigdy więcej go nie widziano. Niektórzy mówią, że las upomniał się o swoją ofiarę.

— Skoro nie wrócił, to skąd wiadomo co działo się kiedy był w lesie?

— Taak... — chłopak zaśmiał się nerwowo. — Jaka by prawda nie była, idę z tobą.

Nie mogąc znaleźć dobrego powodu, żeby zawrócić przyjaciela do domu, Kah musiał na to przystać. Zresztą, co mógł zrobić? Na dobrowolny wybór nie było rady, a towarzystwo uprzyjemni wędrówkę ku nieznanemu. Szli więc przed siebie. Coraz dalej na północ, ku krainom, które kojarzyły im się z ciepłem. Z początku rozmawiali pogodnie wymieniali się spostrzeżeniami o Cieniach Abadonu, których wczoraj spalili na stosie całopalnym (smród palonych ciał było czuć w okolicy jeszcze nad ranem), o pogodzie, o tajemniczych ptakach. Potem jednak wędrówka przerodziła się w karykaturę Procesji Ciszy. Szli w całkowitym milczeniu. Każdy zatopiony we własnych myślach.

Kah'shlika nie mógł opędzić się od myśli o domu. Może to efekt przymusu jaki na niego spadł, ale nagle wędrowanie po świecie nie wydawało się tak atrakcyjne. W tej chwili oddałby wszystko żeby móc zawrócić, ale jakiś chichy głos z tyłu głowy powtarzał, że w ten sposób narazi wszystkich. Jak echo wracały też słowa ojca. Kudnah. Dlaczego tak daleko? Co tam znajdę? A Isena – czym jest? Czy ojciec tam był? Przeprawa przez Isenę... Dlaczego tego nie wyjaśnił?

Atmosfera wokół nich gęstniała. Las stawał się coraz ciemniejszy, drzewa rosły coraz gęściej. Nawet większe prześwity wydawały się mroczne i niegościnne. Co jakiś czas dał się słyszeć trzask gałęzi, krzyk kawki, którym akompaniował szelest wiatru wśród bezlistnych gałęzi. Ale też...

— Słyszałeś to? — Marak przerwał milczenie odwracając głowę i patrząc za siebie. — To jakby... Ktoś szedł ścieżką za nami. Na początku myślałem, że to tylko echo, ale utrzymuje rytm inny niż nasze. Jakby ktoś nas śledził.

Zatrzymali się jak na komendę. Choć dźwięk ich własnych kroków zamarł od razu, to były jeszcze jakieś kroki. Kroki, które zdawały się zbliżać. Dźwięk kroków nie zmieniał się. Był jak zaklęty – ani bliżej, ani dalej. Każdy szelest wydawał się odbijać w ich myślach, przypominając bicie serca w ciszy. Wiatr przygnał falę zimnego powietrza z południa. Zmysły chłopców wyostrzyły się, jakby przewidując zagrożenie. W nozdrza uderzył zapach ściółki, wilgotnej gleby i rozkładu. Nagle ubita ścieżka zaczęła się wydawać niestabilna, jakby stali na płynącej rzece, choć realnie nic się w niej nie zmieniło. Obaj bacznie obserwowali drogę za nimi. Ścieżka była pusta, a mimo to kroki wciąż trwały. Były jak widmowy ślad – coś, co istniało, ale nie można było tego zobaczyć. Kroki przypominały echo przedwiecznego bytu – odgłos był przytłumiony, jakby pochodził spod ziemi, ale jednocześnie niesamowicie wyraźny. Ich rytm pozostawał stały, lecz każde ich uderzenie zdawało się narastać w głowach, aż ból napięcia zaczął świdrować w skroniach. Dźwięk nie gasł, nie słabł, był jak wieczna melodia, która nigdy nie osiąga kulminacji, ale nigdy też nie pozwala na wytchnienie.

Kah podniósł łuk i nałożył cięciwę, a Marak wyciągnął spod płaszcza topór. Kroki wciąż się zbliżały, ale im dłużej czekali, tym większej pewności nabywali, że odległość, z jakiej dochodzi ten dźwięk, w ogóle się nie zmienia. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. 

— Słyszałeś kiedykolwiek o czymś takim? — Marak zrobił kilka kroków w stronę źródła dźwięku.

Kah pokręcił głową, czego jego przyjaciel zobaczyć nie mógł, i również nieśmiało ruszył w stronę niezbliżających się kroków.

— Chodźmy dalej — rzucił niepewnie. — Może to tylko wiatr.

— Nigdy nie słyszałem wiatru, który by tak brzmiał.

Ruszyli dalej próbując rozładować napięcie pojedynkiem na dowcipy, ale ich śmiech był wymuszony i widać było, że obaj wciąż nasłuchują. Wędrowali tak dość długo, aż dotarli do miejsca, z którego widać było kamienny łuk sygnalizujący bliskość kolejnej leśnej wioski. Mieli już wyjrzeć przez łuk w stronę wioski...

Kroki w końcu ustały – nie nagle, lecz jakby rozmyły się w powietrzu, pozostawiając po sobie dziwne echo w świadomości chłopców. Powietrze było ciężkie, a cisza zdawała się drwić z ich niepokoju. Zaskoczeni nagłą ciszą, stanęli jak wryci i spojrzeli za siebie. Chwilę później równocześnie zdecydowali się ruszyć dalej. Nim jednak zdążyli wymienić się uwagami, z lasu wyłonił się złowieszczy widok: pogorzelisko, które kiedyś było wioską. Popiół wciąż unosił się w powietrzu, jakby katastrofa zdarzyła się przed chwilą.

 

Stanęli jak wryci. Układ budynków niemal do złudzenia przypominał Śródlesie. Pył spalonego drewna wciskał im się do oczu, gorzkim smakiem wypełniał usta, nieznośnym zapachem spalenizny wwiercał się do nosów. Ale nawet to nie tłumiło innych woni. Nieznośny smród rozkładu mieszał się z metaliczną wonią krwi. Kikuty budynków już nie dymiły, ale ich zarys był tak niepokojąco znajomy. Budynek na końcu, nad rzeką, to oczywiście młyn. Długi budynek przy placu centralnym to z pewnością karczma. Kahowi zdawało się, że grunt osunął mu się spod nóg. Trwało kilka chwil zanim przekonał siebie, że to nie jego rodzinne strony. Marak wciskał pięść w otwarte usta, z których wydobywał się przeciągły jęk bólu. W dojmującej ciszy, był to jedyny dźwięk.

Ruszyli przed siebie. Powoli. Obu zdawało się, że do nóg przywiązano im worki pełne kamieni. Większość mijanych budynków z pewnością była zwykłymi zabudowaniami mieszkalnymi. Stajnię hodowcy koni byli w stanie wskazać już od granicy wioski. Podobnie kuźnię, z której ocalał tylko kamienny piec. Wszystkie budynki nosiły znamiona brutalności, której nigdy wcześniej nie doświadczyli. Ogień zatarł część z nich, ale wiele ścian wciąż znaczyły ślady rąbania drewna ciężkimi, wojennymi toporami. W kilku miejscach znaleźli belki wyrwane z budynku jeszcze przed podpaleniem. Mimo wyraźnych różnic, nie mogli pozbyć się wrażenia, że wędrują po Śródlesiu. Brak kapliczki na wzgórzu rzucał się w oczy najmocniej, ale zamiast niej stał spalony kikut na środku centralnego placu, po którym wciąż dało się domyślić ważnego religijnie miejsca - nawet mimo ogólnego nieładu, to miejsce pozostało najczystsze. Czegoś w tym kikucie wyraźnie brakowało. Jakby ktoś postawił kieliszek do jajek i zapomniał wstawić do niego samo jajko, a może jajko zostało już zjedzone i wyrzucone.

Zobaczyli to jednocześnie.

Leżała na brzuchu, jakby próbowała uciekać w ostatnich chwilach życia. Jej ciało, wypalone i zniekształcone przez płomienie, wyglądało jak przerażająca rzeźba węgla i popiołu. Skóra, gdzie jeszcze się zachowała, była napięta i czarna, popękana jak wyschnięta ziemia, z której sączyły się resztki zaschniętej krwi. Większość odzienia spłonęła, zostawiając tylko strzępy materiału w miejscach, które osłonił ciężar jej ciała – cienki pasek przy ramionach, kilka ciemnych skrawków w zagłębieniach pleców i przy biodrach.

Powietrze wokół niej wciąż niosło zapach spalenizny, ostry i duszący, ale pod nim czaił się inny – mdlący odór śmierci i rozkładu. Płomienie, które objęły ją już po śmierci, nie zdążyły całkiem zniszczyć ludzkich kształtów. Twarz pozostawała niewidoczna, zakryta długimi, sklejonymi popiołem włosami, ale linie jej wygiętego ciała mówiły wszystko – cierpienie, przerażenie i rozpacz zaklęte w zamarłej pozie.

Kah poczuł, że coś w nim kurczy się i gaśnie. To, co go wypełniało, było nie tylko zgrozą, ale też czymś trudniejszym do uchwycenia – poczuciem, że taki widok nie powinien istnieć, że jakaś nienazwana siła zatarła granice między tym, co ludzkie, a tym co potworne. Potem nadeszło jeszcze jedno uczucie. Fizyczne. Kwaśny posmak w ustach. Chwilę później Kah zdał sobie sprawę, że jest na czworakach, oddychając ciężko w kałużę wymiocin. Gdzieś obok niego rozległ się dźwięk krztuszenia, a potem jakby ktoś wylał zepsutą zupę z gara na ziemię. Kiedy spojrzał w tamtą stronę, zobaczył, że Marak opiera się ciężko o to, co zostało z jakiegoś drzewa. Również jego żołądek się poddał.

Krtań Kaha zacisnęła się. Oddychanie było niemal niemożliwe. Uporczywie starał się nie myśleć o wszystkim, co właśnie zobaczył, ale obrazy same wypływały na wierzch jego umysłu. Chcąc przełamać ucisk nabrał z całej sił powietrza do płuc i wydał z siebie przeciągły, przechodzący w ryk krzyk. Ta walka dawała mu ulgę. Czuł, że razem z krzykiem ulatują nagromadzone emocje. Nie wiedział kiedy usiadł na piętach, ani kiedy skierował twarz w niebo. Ale to nie było ważne. Ważny był krzyk.

Kiedy w końcu brakło mu tchu, rozejrzał się dookoła. Z każdej strony zlatywały się czarne ptaki. Obsiadały drzewa, ruiny budynków, kamienie. Podczas gdy większość zwierząt po takim krzyku uciekłaby w popłochu, te przylatywały i... Obserwowały go. To były ptaki takie same jak ten, który przyleciał tuż przed atakiem na Śródlesie – tego był pewny. Obserwowały go ze smutkiem w oczach... Nie! Tylko to sobie wyobraził. Co jeśli sobie tego nie wyobraziłem?

— Chodźmy stąd — powiedział w końcu Marak, nadal opierając się o drzewo i patrząc tępo przed siebie. — Gdziekolwiek. 

Kah spojrzał na słońce. Klejnot błyszczał na zachodniej części pierścienia. Wyruszyli dość późno, nie spieszyli się. Ta wioska nie miała być ich przystankiem, ale zamarudzili tu dość, by słońce zbliżyło się do wierzchołków drzew. Zostały im góra dwie godziny dnia.

— Ale dokąd? — rzucił niepewnie. — Powinniśmy już myśleć o jakimś schronieniu. Nie dotrzemy do Starego Młyna na tyle wcześnie żeby...

— Musimy tam dotrzeć. Jeśli będę musiał po zmroku zbierać drewno, zrobię to.

Patrzyli na siebie kilka chwil i jak na komendę obaj zawrócili w stronę lasu.

Dźwięki lasu zmieniały się powoli, niemal niezauważalnie, ale z nieubłaganą konsekwencją. Z typowych dla dnia, pełnych trzasków życia i świergotu zimujących ptaków, przechodziły w nocną orkiestrę, w której każdy dźwięk wydawał się bardziej odosobniony i wyraźny. Pohukiwania sów niosły się głucho, jakby z głębin kniei, w dalszych rejonach lasu, na granicy słyszalności, ale wystarczająco blisko by mrozić krew w żyłach, odzywało się wycie wilków. Cisza, jaka zapadła po zastygnięciu dziennych aktywności, nie była prawdziwą ciszę. Stanowiła tło. Wyciągnęła na pierwszy plan szelest wiatru i suchych liści, wędrówki nocnych stworzeń.

Każdy ich krok zdawał się świętokradzkim naruszeniem delikatnej harmonii. Odgłos butów niósł się echem w tej pozornej ciszy. Każdy trzask gałązki brzmiał jak wystrzał, a trzasków było więcej i więcej. Zwierzęta, mniejsze i większe, opuszczały kryjówki i udawały się na żer. Drobnymi blaskami ślepi zdradzały swoją obecność lisy, które niekiedy przebiegały im drogę, jak cienie, niemalże nierzeczywiste. Dwukrotnie na trakt wyszła sarna, smukłą sylwetką zdobiąc drogę przed nimi, zanim uchwyciła ich zapach i błyskawicznie skoczyła w leśną toń.

Robiło się też coraz ciemniej. Rdzawe smugi światła dziennego przechodziły powoli w krwisty szkarłat, a ten, niczym umierający płomień, zapadał w ciemność głębokiej purpury, zmuszając ich do odpalenia pochodni. Sylwetki drzew, które za dnia łatwo dawały się wyróżnić, zlewały się ze sobą i przybierały coraz bardziej abstrakcyjne i groteskowe kształty. Każdy ruch zdawał się przemyślaną czynnością, działaniem istoty, która czekała, obserwowała. Wydawało się, że z głębi ciemności zaraz wyłonią się szponiaste łapy, gotowe zacisnąć się na ich gardłach. Było w tym coś pierwotnego, odwiecznego – strach, który mroził krew w żyłach, kazał przyspieszyć kroku, choć nie było pewności, czy kolejny krok nie pchnie ich wprost ku niebezpieczeństwu, a może w objęcia czegoś jeszcze gorszego.

W końcu, a noc była już ciemna, dotarli do miejsca, w którym ścieżkę przecinała leśna rzeka. Zbudowano nad nią kamienny most, łączący oba brzegi swym łagodnym łukiem. Byli w połowie przeprawy, kiedy z mroku nocy, niczym upiór, wyłoniła się z sylwetka budynku, majacząca na tle ciemniejszej linii lasu, trudna do odróżnienia od otaczającej ciemności. Światło ich pochodni z trudem przebijało się przez wszechobecny mrok, zaledwie muskając krawędzie spróchniałych desek i kładąc na nich tańczące, wydłużone cienie.

Koło młyńskie, które wyłoniło się z ciemności jak czarna łapa bestii, stało nieruchomo. Na jego powierzchni połyskiwały wilgotne, porośnięte mchem fragmenty. Rzeka szemrała cicho, niemal jakby próbowała ich ostrzec, ale jej głos był przytłumiony i nienaturalnie odległy, jakby płynęła w innym świecie.

Młyn sam w sobie był ledwie zarysowaną bryłą w mroku. Dach, niegdyś kryty gontem, teraz był poszarpany i pełen dziur, przez które wiatr grał żałobne pieśni. Ściany z czerniejącego, mokrego drewna zdawały się pochłaniać światło pochodni, jakby budynek próbował się schować. Drzwi były zamknięte, a przez szczeliny przeświecało rozedrgane, ciepłe światło.

Światło! Spojrzeli po sobie. Dopiero teraz zauważyli, że z komina unosi się dym, który przesłania gwiazdy. W młynie ktoś był i, sądząc po zapachu, gotował jakąś mięsną potrawę.


Support Enethion's efforts!

Please Login in order to comment!