Następnego ranka Kah szykował się do drogi w pustym już domu. Ojciec wyszedł zaraz po tym, jak kazał chłopakowi stawić się pod kaplicą i upewnił się, że zwlókł się z łóżka. Chcąc nie chcąc, młodzieniec zjadł coś na szybko, popił kubkiem wody, zebrał przygotowaną torbę, kołczan i łuk, narzucił na siebie futrzany kaftan, po czym opuścił dom kierując się ku niskiemu wzniesieniu na północnym skraju wioski, gdzie już stało około ośmiu osób.
Kapliczką nazywano krwawoczerwony kamień stojący na szczycie północnego wzgórza. Wokół kapliczki mieszkańcy Śródlesia stawiali dwanaście drewnianych posągów, z których każdy miał swoją nazwę i powiązaną legendę, choć nikt już nie był pewny dlaczego w ogóle narodził się ten zwyczaj.
Pod kapliczką stało trzech mężczyzn. Rozpoznał wśród nich Ghorka, Paraka i Amala. Kiedy Kah się zbliżył, rozstąpili się i odwrócili do niego plecami. Wszyscy, za wyjątkiem jego ojca, który z zatroskaną miną zbliżył się i położył ręce na ramionach syna.
— Przykro mi, że nie mogę powiedzieć wszystkiego, ale my musimy wzmocnić obronę Śródlesia, a ty masz daleką drogę przed sobą.
Kah nie przerywał ojcu, choć mętlik, który powstrzymywał jego głowę od snu przez pół nocy, narastał i rodził coraz to nowe pytania.
— Udasz się do Kudnah. Możliwe, że będziesz wędrował całą zimę, więcej niż prawdopodobne że nawet dłużej. Jeśli nic się nie zmieniło, to w Kudnah znajdziesz starą zwojownię, która zawiera odpowiedzi na większość pytań jakie pewnie teraz kotłują się w twojej głowie — tu Kah przyjrzał się uważniej oczom ojca. Były zmęczone i jakby zamglone. — Ale będziesz potrzebował pomocy. Mam w Nurvan przyjaciela. Przyjaciela, który musi bardzo uważać by zbyt wiele uszu nie pochwyciło o nim wieści. Trzymaj się północnej ścieżki leśnej, nie traktu. Dotrzesz do Nurvan najpóźniej pojutrze. Najpierw pytaj o karczmę Zatrzaśnięta Brama. W niej, zapytaj barmana czy wie kto mógłby pomóc z przeprawą na Isenę. Myślę, że dalej sobie poradzisz... Wszystko wziąłeś?
Kah'shlika westchnął i pokiwał głową.
— Mam łuk — podniósł rękę w której trzymał broń. — Półtora tuzina strzał, ser, chleb, suche kiełbasy, orzechy, bukłak z wodą, płaszcz.
— Masz tu trochę pieniędzy — rzucił Ghork, wciskając mu w dłoń lekko pobrzękującą sakiewkę. — Nie wiele... Ale nie mogę więcej wydzielić. A teraz już ruszaj zanim twój staruszek całkiem się rozklei. Potrzebują mnie.
Kah chciał ruszyć w drogę, ale jednocześnie nie chciał. W efekcie wylądował w objęciach ojca, ściskając go z całych sił.
— Spokojnie, chłopcze — zaśmiał się ochryple ojciec. — Nie mówimy sobie „żegnaj”, tylko „do zobaczenia”.
Kiedy w końcu się puścili, Ghork poklepał Kaha po ramieniu i skierował się powolnym krokiem w stronę wioski. Jednak odszedł ledwie kilka kroków zanim odwrócił się i ostro spojrzał na syna.
— Kah — zaczął niepewnie. — Las jest niebezpiecznym miejscem dla samotnego wędrowca. Pilnuj się. Las żyje. Ma oczy, uszy i własne zasady. Samotnik to łatwy cel – dla zwierząt, dla ludzi, a czasem dla czegoś, co nie powinno istnieć.
— Przecież znam las...
— To nie ty znasz las, Kah — przerwał mu Ghork surowo. Pierwszy raz tego dnia odzyskał dawną surowość i pewność siebie. — To las zna ciebie. Jeśli zdecyduje, że stanowisz zbyt duże zagrożenie – odpowie, ale ta odpowiedź może ci się nie spodobać.
Otoczył go znajomy półmrok i głosy leśnego, zimowego życia. Ale nie rejestrował nic z tych rzeczy. Jego myśli galopowały w tę i z powrotem, od pytań do domysłów. Wydarzenia ostatnich dni wypływały na powierzchnię i zanurzały się, by po chwili wrócić z dwojaką siłą. Figurka, płomień, handlarz, nieznajomy, ptak, półdemony, figurka, płomień, handlarz... Handlarz! Amulet!
Sięgnął pod kołnierz i wyciągnął rzemyk, na którym zwieszała się mała, srebrna czaszka ptaka. Przyglądał jej się chwilę. Było w niej coś hipnotyzującego. Nieznajomy mówił, że należy do ptaka, którego wyrzeźbił. Ptaka, który poprzedził atak Cieni Abadonu. Srebro lśniło lekko. Zdawało się odbijać nie tylko rdzawą czerwień przebłysków słońca, brązy konarów drzew i zimową szarość, ale też jakiś... Jaskrawy odcień niebieskiego lub fioletu. Może nie zauważył tego wcześniej, a może dopiero teraz ten odbłysk stał się widoczny. Tak czy siak... Co te ptaki miały z nim wspólnego? Czemu musiał opuścić dom?
Ktoś chwycił go za ramię.
— Wołam i wołam, a ty idziesz jak zahipnotyzowany.
Rozpoznał głos Maraka. I rzeczywiście, przyjaciel tam był.
— Co tu robisz? — zapytał głupio.
— Jak to co? Idę z tobą — wyjaśnił większy. — Widziałem jak ojciec szedł w stronę kapliczki, a chwilę później jak idziesz tam obładowany na daleką podróż. Więc też szybko zebrałem co się dało bez budzenia matki i ruszyłem za tobą. Kiedy wychodziłem, nikogo już koło kapliczki nie było, ale twoje ślady były wyraźne.
— Ale dlaczego?
— Zawsze nas uczono, że samotne wędrówki są niebezpieczne — Marak wzruszył ramionami. — Poza tym... Tu nic na mnie nie czeka. Wiedma wywróżyła mi, że zobaczę wielki świat. Czas żeby się spełniło. No i ktoś musi mieć na ciebie oko, bo z pewnością wpakujesz się w jakieś tarapaty.
— O czym ty opowiadasz?
— Był kiedyś łowca, Mirkon się nazywał — Marak przybrał ton, którego zwykle używał podczas nocnych historii przy ognisku. — Znany był z tego, że wędrował sam, bo, jak twierdził, „nikt za mną nie nadąży”. Pewnego dnia poszedł głęboko w las za wielkim jeleniem. Ślady prowadziły go wciąż dalej i dalej. Kiedy słońce zaszło, śladów jelenia już nie było. Zamiast nich zobaczył ślady swoich własnych butów, prowadzące w kółko. Nigdy więcej go nie widziano. Niektórzy mówią, że las upomniał się o swoją ofiarę.
— Skoro nie wrócił, to skąd wiadomo co działo się kiedy był w lesie?
— Taak... — chłopak zaśmiał się nerwowo. — Jaka by prawda nie była, idę z tobą.
Nie mogąc znaleźć dobrego powodu, żeby zawrócić przyjaciela do domu, Kah musiał na to przystać. Zresztą, co mógł zrobić? Na dobrowolny wybór nie było rady, a towarzystwo uprzyjemni wędrówkę ku nieznanemu. Szli więc przed siebie. Coraz dalej na północ, ku krainom, które kojarzyły im się z ciepłem. Z początku rozmawiali pogodnie wymieniali się spostrzeżeniami o Cieniach Abadonu, których wczoraj spalili na stosie całopalnym (smród palonych ciał było czuć w okolicy jeszcze nad ranem), o pogodzie, o tajemniczych ptakach. Potem jednak wędrówka przerodziła się w karykaturę Procesji Ciszy. Szli w całkowitym milczeniu. Każdy zatopiony we własnych myślach.
Kah'shlika nie mógł opędzić się od myśli o domu. Może to efekt przymusu jaki na niego spadł, ale nagle wędrowanie po świecie nie wydawało się tak atrakcyjne. W tej chwili oddałby wszystko żeby móc zawrócić, ale jakiś chichy głos z tyłu głowy powtarzał, że w ten sposób narazi wszystkich. Jak echo wracały też słowa ojca. Kudnah. Dlaczego tak daleko? Co tam znajdę? A Isena – czym jest? Czy ojciec tam był? Przeprawa przez Isenę... Dlaczego tego nie wyjaśnił?
Atmosfera wokół nich gęstniała. Las stawał się coraz ciemniejszy, drzewa rosły coraz gęściej. Nawet większe prześwity wydawały się mroczne i niegościnne. Co jakiś czas dał się słyszeć trzask gałęzi, krzyk kawki, którym akompaniował szelest wiatru wśród bezlistnych gałęzi. Ale też...
— Słyszałeś to? — Marak przerwał milczenie odwracając głowę i patrząc za siebie. — To jakby... Ktoś szedł ścieżką za nami. Na początku myślałem, że to tylko echo, ale utrzymuje rytm inny niż nasze. Jakby ktoś nas śledził.
Zatrzymali się jak na komendę. Choć dźwięk ich własnych kroków zamarł od razu, to były jeszcze jakieś kroki. Kroki, które zdawały się zbliżać. Dźwięk kroków nie zmieniał się. Był jak zaklęty – ani bliżej, ani dalej. Każdy szelest wydawał się odbijać w ich myślach, przypominając bicie serca w ciszy. Wiatr przygnał falę zimnego powietrza z południa. Zmysły chłopców wyostrzyły się, jakby przewidując zagrożenie. W nozdrza uderzył zapach ściółki, wilgotnej gleby i rozkładu. Nagle ubita ścieżka zaczęła się wydawać niestabilna, jakby stali na płynącej rzece, choć realnie nic się w niej nie zmieniło. Obaj bacznie obserwowali drogę za nimi. Ścieżka była pusta, a mimo to kroki wciąż trwały. Były jak widmowy ślad – coś, co istniało, ale nie można było tego zobaczyć. Kroki przypominały echo przedwiecznego bytu – odgłos był przytłumiony, jakby pochodził spod ziemi, ale jednocześnie niesamowicie wyraźny. Ich rytm pozostawał stały, lecz każde ich uderzenie zdawało się narastać w głowach, aż ból napięcia zaczął świdrować w skroniach. Dźwięk nie gasł, nie słabł, był jak wieczna melodia, która nigdy nie osiąga kulminacji, ale nigdy też nie pozwala na wytchnienie.
Kah podniósł łuk i nałożył cięciwę, a Marak wyciągnął spod płaszcza topór. Kroki wciąż się zbliżały, ale im dłużej czekali, tym większej pewności nabywali, że odległość, z jakiej dochodzi ten dźwięk, w ogóle się nie zmienia. Spojrzeli po sobie zaskoczeni.
— Słyszałeś kiedykolwiek o czymś takim? — Marak zrobił kilka kroków w stronę źródła dźwięku.
Kah pokręcił głową, czego jego przyjaciel zobaczyć nie mógł, i również nieśmiało ruszył w stronę niezbliżających się kroków.
— Chodźmy dalej — rzucił niepewnie. — Może to tylko wiatr.
— Nigdy nie słyszałem wiatru, który by tak brzmiał.
Ruszyli dalej próbując rozładować napięcie pojedynkiem na dowcipy, ale ich śmiech był wymuszony i widać było, że obaj wciąż nasłuchują. Wędrowali tak dość długo, aż dotarli do miejsca, z którego widać było kamienny łuk sygnalizujący bliskość kolejnej leśnej wioski. Mieli już wyjrzeć przez łuk w stronę wioski...
Kroki w końcu ustały – nie nagle, lecz jakby rozmyły się w powietrzu, pozostawiając po sobie dziwne echo w świadomości chłopców. Powietrze było ciężkie, a cisza zdawała się drwić z ich niepokoju. Zaskoczeni nagłą ciszą, stanęli jak wryci i spojrzeli za siebie. Chwilę później równocześnie zdecydowali się ruszyć dalej. Nim jednak zdążyli wymienić się uwagami, z lasu wyłonił się złowieszczy widok: pogorzelisko, które kiedyś było wioską. Popiół wciąż unosił się w powietrzu, jakby katastrofa zdarzyła się przed chwilą.