Kah spał źle. Długo wiercił się w łóżku (wygodniejszym niż jakiekolwiek z tych, w których zdarzyło mu się spać) nie mogąc zasnąć, a gdy już zasnął, dręczyły go dziwne sny.
Strugał z drewna figurki skośnookich żab i odrzucał je na bok. Kiedy próbował wystrugać coś innego, znowu wychodziła żaba. Przyszedł ojciec i powiedział, że musi się pakować i jechać na północ, bo te żaby to znak, że zabije boga. Nagle Ghork zmienił się w Maraka, który wykonywał w samej bieliźnie jakiś dziwny, kanciasty taniec i mówił, że wszystko czego im potrzeba to alkohol, jedzenie, alkohol, sznur i dwa jabłka. Marak zmienił się Aukalena, który rugał go za to, że jest bogiem, a nie potrafi nawet rozpalić ogniska z użyciem magii. Kah odpowiedział, że to wszystko jest śmieszne, bo przecież wcale nie struga żab tylko małe węże, które...
Sen zmienił się. Wisiał w nieskończonej pustce, obserwując miliardy małych, świecących punkcików. Świeciły białym, jednostajnym światłem. Dostrzegał zarysy dziwnych, rozświetlonych tymi punktami obłoków układające się w rozległy pierścień, w którego środku zdawał się być. Stosunkowo blisko niego, ale mimo to w dali tak odległej, że nie sposób było ją określić ludzkimi słowami, jaskrawym światłem koloru ciepłej bieli świeciła kula wyrzucająca z siebie coś, co wyglądało jak języki ognia, tworzące rosnące aż do pęknięcia pętle.
Teraz dostrzegł, że unosi się nad czymś co wyglądało jak olbrzymia kula z rdzawo czerwonych chmur, które wirowały, falowały i krążyły po obwodzie kuli. Czasami rozbłyskiwały błyskawicami większymi niż te, których kiedykolwiek doświadczył. W miejscu, które sprawiało wrażenie środka rotacji, chmury przybierały kolor niebieski. Za granicę kolorów służyło dwanaście wirów huraganowych, ułożonych w równych odstępach wokół punktu centralnego.
Niewielkie ilości światła z wierzchnich warstw tej kuli zdawały się lecieć dalej w przestrzeń, gdzie wisiała znacznie mniejsza kula. Kulę tę pokrywał błękit, jaki przywodził na myśl wodę. Było też trochę plam koloru piasku i zieleni. Kulę zdawała się otaczać aureola barwy nieba w słoneczny dzień. Dopiero po chwili, w piaskowo-zielonych plamach na kuli, Kah rozpoznał zarysy, które wcześniej widział na dziwnej, kulistej mapie w domu elfa.
Znikąd, z ogłuszającym piskiem, pojawił się przed nim olbrzymi ptak. Jego pióra płonęły żywym ogniem, rozbłyskując w czarnej pustce odcieniami pomarańczu, złota i karmazynu, jakby utkano je z samych promieni słońca. Każdy ruch skrzydeł rozpraszał niewidzialne fale energii, a przestrzeń zdawała się wibrować pod ich uderzeniami. Nogi miał długie i smukłe. Zdawały się być odlanym złotem, połyskującym w słońcu. Wyglądały na zbyt delikatne by nieść tak potężną istotę. Długi dziób, również wykonany ze złota, odbijał otaczające światło niczym zwierciadło, sprawiając, że każda drobna iskra zdawała się tańczyć wokół niego w chaotycznym balecie.
Bursztynowe oko ptaka spoczęło na Kahu. Ptak przekrzywiał cieco głowę, jakby z ciekawością i odrobiną drapieżnej oceny. W spojrzeniu nie było ani gniewu, ani przyjaźni. Jedynie zimna analiza, jakby ta ognista istota próbowała oszacować wartość człowieka wiszącego przed nią w bezkresie próżni. Kiedy ptak otworzył dziób, Kah spodziewał się kolejnego skrzekliwego pisku, ale zamiast tego otoczył go niski, rezonujący głos, który nie rozbrzmiewał w jego uszach, ale zdawał się rodzić wprost w jego umyśle.
— Kim jesteś, który ośmiela się patrzeć na świat z próżni? Czy to ty sprowadzasz ogień, czy to ogień przychodzi by cię pochłonąć? — głos ptaka był dziwnie spokojny, ale każde słowo wibrowało i odbijało się echem.
Nagle ciało ptaka przeszyło olbrzymie, ciemniejsze od otaczającej ich pustki ostrze. Ptak jednak nie zwracał na to uwagi. Obserwował go jeszcze chwilę, po czym cały stał się płomieniem i rozpadł się w pył, który natychmiast przybrał formę jaja o czarnej, opalizującej skorupie. Kah poczuł na sobie spojrzenie jakichś nienawistnych oczu. Jakby jakaś zła siła dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności i zastanawiała się co to oznacza dla niej.
Z małej kuli wystrzeliło czarne ostrze. Zmierzało prosto w jego serce.
Poderwał się na łóżku. Był cały zlany zimnym, lepkim potem. Zaczął obmacywać nagą pierś, spodziewając się znaleźć tam czarny miecz, a co najmniej głęboką, krwawiącą ranę. Nic takiego nie znalazł. Ale ten sen…
Spojrzał przez ciemny pokój na drugie łóżko. Marak spał z ręką zwisającą z krawędzi posłania. Chrapał lekko. Jego nie dręczyły dziwaczne sny. Nie ma sensu mu odbierać zasłużonego odpoczynku. Położył się ponownie i próbował zasnąć ponownie, ale jego umysł uporczywie wracał do analizowania snów…
Kiedy obudził się o świcie, sny poprzedniej nocy nadal pamiętał tak żywo jakby przeżył je na jawie. Marak już nie spał. Właśnie zawiązywał koszulę pod szyją i oglądał się w wielkim lustrze wiszącym na ścianie obok drzwi. Zauważył w odbiciu, że Kah też nie śpi.
— Był tu ten elf — powiedział. — Aukalen. Mówił, że służba przygotowała śniadanie i jeśli chcemy, możemy się posilić w jadalni.
Po tych słowach wyszedł z pokoju gościnnego.
Kah ubrał się i ruszył w stronę schodów. Korytarz rozświetlony był świetlikami umieszczonymi w sklepieniu, które zdawały się wpuszczać do środka więcej światła niż mogły go zebrać z zewnątrz. Ściany zdobiły obrazy w złotych, bogato zdobionych ramach. Te, którym mógł się przyjrzeć, przedstawiały olbrzymie miasta z białego kamienia zdobione kaskadami ogrodów. Nad miastami unosiło się coś, co przypominało kosze doczepione do kul z kolorowego materiału.
Mijając jeden z pokojów na piętrze usłyszał cichy śpiew, dobiegający zza na wpół zamkniętych drzwi. Zajrzał tam. Pomieszczenie stanowiło obszerną bibliotekę. Jej zawartość dziesięciokrotnie przekraczała to, co widział w „Małej Pasiece”. Były tu serie tomów zdobionych w jednolity sposób, różnokolorowe oprawy najróżniejszych rozmiarów wskazywały pojedyncze wydania, zwoje pergaminów w różnokolorowych tubach. Pokój był jasny, ale ciemne ściany i drewno regałów tworzyło tajemniczą atmosferę. Pod odsłoniętym oknem stał mały, drewniany stoli – w sam raz na jedną książkę i kubek z napojem. Obok spoczywał fotel obity czerwonym, połyskliwym materiałem. W fotelu siedział Aukalen. Śpiewał coś w obcym języku.
— Więc i ty wstałeś — powiedział, przerywając śpiew. — Idź na dół, śniadanie czeka.
— Ta piosenka — powiedział Kah, nieśmiało wkraczając do biblioteki. — Była… Smutna. O czym to? Momentami miałem wrażenie, że rozumiem słowa, ale było to ulotne.
Elf uśmiechnął się, ale w uśmiechu tym czaił się jakiś smutek.
— Ta piosenka nie jest smutna — wyjaśnił. — To moje emocje ją zabarwiły. Opowiada o miłości, która trwała tysiąclecia. Pięknej, pełnej radosnych chwil w bezpiecznym świecie. Jej autorka była minstrelką na dworze królowej państwa, które już nie istnieje.
— Minstrelem — rzucił Kah, zanim zdążył się ugryźć w język – nie wypadało poprawiać gospodarza.
— Minstrelką — odrzekł Aukalen. — W spokojniejszych czasach używaliśmy wszystkich dostępnych form dla określenia zawodu danej osoby. Co prawda powszechny nigdy nie był językiem bardzo elastycznym, brakowało w nim form neutralnych, dlatego my, elfy, preferowaliśmy legh, w którym domyślnie żadne słowo nie było ani męskie, ani żeńskie. Ale co ja robię — zaśmiał się. — Zanudzam cię wywodem o języku. Chyba nawet elfy się starzeją. Idź na śniadanie. Zapewne będziesz chciał zwiedzić miasto, kiedy ja będę organizował wszystko do wyjazdu.
Kah skłonił się lekko i odwrócił do wyjścia. Zatrzymał się jednak i spojrzał ponownie na elfa.
— Ta minstrelka — powiedział ostrożnie. — była dla ciebie kimś ważnym, prawda?
Elf obserwował go chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
— Tak — powiedział w końcu, a jego głos brzmiał nienaturalnie twardo. — Była moją żoną. A teraz idź.
Po śniadaniu – prostym, lecz sycącym – postanowił udać się na zwiedzanie miasta. Jajka na miękko, świeży chleb i soczyste plastry pomidorów jeszcze tańczyły na jego podniebieniu, gdy narzucił płaszcz i wyszedł na zaśnieżone ulice Nurvanu. Marak mu nie towarzyszył – wyszedł jeszcze kiedy Kah był w połowie posiłku i nie mówił dokąd zmierza, a możliwości miał tyle, że szukanie go było kompletnie bezcelowe.
Miasto za dnia wyglądało nawet piękniej niż w nocnym oświetleniu lamp. W nocy spadło jeszcze więcej śniegu. Domy wyglądały teraz jak piernikowe ciastka pokryte lukrowymi zdobieniami. Po utrzymanych w zadziwiającej czystości ulicach kręcili się ludzie, rozprawiali o cenach produktów w pobliskich sklepach („Talion za chleb? To golenie bród za dnia!”), obgadywali sąsiadów (”Wdowa Tarya co noc bez koszuli w oknie wystaje. Nie służy jej samotność.”), rozprawiali o wieściach z odległych stron („Nie kłamię! Stu ludzi pomarło na uczcie u szlachcica w Dalven!”). Ale dało się wyczuć też jakieś napięcie. Ludzie wspominali coś o zbliżającym się przesileniu. Konieczności wskazania kolejnych „wybranych”. Szczególnie bolesne odczucia w związku z tym nieznanym Kahowi obowiązkiem, zdawały się mieć matki (”Nie mogę spać, boję się każdego dźwięku nocą”), a im biedniejsza warstwa społeczna, tym częściej dawało się słyszeć narzekanie na niesprawiedliwość.
— Ileż można?! — wykrzykiwał jakiś mężczyzna w stroju rzeźnika, wymachując trzymanym w ręce tasakiem. — My się musimy trząść ze strachu o siebie, o najbliższych. SZLAG BY TO! NAWET O KOTA! A te ćwieki w wypucowanych bucikach? „Taki jest porządek rzeczy, panie Guh. Pogódź się z tym”. Po moim trupie! Ciekawe czy pogodziły się z moim tasakiem sterczącym mu z błyszczącej dupy! — zakończył, pokazując ociekające krwią wieprza ostrze.
— Spokojnie, Barg — rzuciła myszowata kobieta w wypłowiałej sukni. — Ściany mają uszy. Oni już tu są. Burmistrz podpisał umowę i nic się z tym nie zrobi.
Kah ruszył dalej. O cokolwiek chodziło, lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
Skierował się w stronę centralnego placu. Tak, jak poprzedniego wieczoru, było tu mnóstwo straganów oferujących najróżniejsze rzeczy. Zorientował się, że choć do Livanor było jeszcze ponad siedem tygodni, część straganów wypełniona była ozdobami świątecznymi, specjalnie sprowadzonymi przyprawami, a kilka stoisk przyjmowało zamówienia na wypieki.
Zatrzymał się na chwilę przy straganie z przyprawami. Wystawione na ladzie torebki, wypełnione korzennymi mieszankami, suchymi listkami i kolorowymi ziarnami, przyciągały go nie tylko widokiem, ale też aromatem. Mimo woli usłyszał strzęp rozmowy prowadzonej przez starsze kobiety po jego lewej.
— Oj, Livanor będzie skromne w tym roku — mówiła jedna z nich. — Dwa taliony za laskę cynamonu? Przecież to obdzieranie bez kaptura!
— Szanowny pan spróbuje tej mieszanki do wina — sprzedawczyni wychwyciła zainteresowanie Kaha i postanowiłą ugrać na tym ile się da. — Ciepło w duszy, ciepło w sercu. Idealna na mroźne wieczory!
— Och! Nie, ja tylko oglądam, dziękuję — powiedział z uprzejmym ukłonem i ruszył dalej.
Przy stoisku ze słodyczami kupił torebkę kandyzowanych cytrusów w gorzkiej czekoladzie („Najlepsze owoce w najlepszej czekoladzie!”). Kojarzył cytryny i mandarynki, te dwa owoce docierały do Śródlesia. Pomarańcze i grejpfruty były jednak czymś zupełnie nowym. Szczególnie zasmakowały mu te drugie. Cierpka słodycz owocu, przełamywana głęboką goryczą czekolady, zostawiała delikatnie wytrawny posmak na języku. Każdy kęs był jednocześnie odświeżający i intensywny.
Im bliżej południa, tym bardziej zatłoczone były ulice. Mężczyźni o ponurych twarzach wędrowali w stronę murów miejskich z drewnem na plecach, szykując się na zbliżające się przesilenie. Wśród ulicznych rozmów wciąż jednak wracały kwestie, które posłyszał już wcześniej: „ta cholerna umowa burmistrza” i „sprawiedliwość, której nikt tu od wieków nie widział”.
Słońce zdążyło mocno opaść zanim poczuł głód, którego z całą pewnością nie zapełniłby przekąskami. Przy dziewięciu karczmach w mieście, znalezienie miejsca na obiad nie stanowiło problemu. Zawitał do „Szarego Skrzydła” – budynku, w którym mogłyby zamieszkać wszystkie rodziny Śródlesia i jeszcze zostałoby miejsce na „Małą Pasiekę”. Główna sala miała wysoki sufit, kilkanaście długich stołów, podest dla muzyków i olbrzymi parkiet, na którym niemal bezustannie znajdowali się tańczący ludzie.
„Szare Skrzydło” było też, niestety, drogie. Za zwykłą zupę cebulową z chlebem i kufel piwa przyszło mu zapłacić ponad pół taliona! Trzeba jednak uczciwie przyznać, że najadł się do syta, a i w smaku przewyższała większość zup cebulowych jakie przyszło mu zjeść w jego życiu. Najbardziej jednak zwróciła się inwestycja w piwo, przy którym wdał się w rozmowę z siwym pastuchem owiec z Nurvańskiego podgrodzia, który dosiadł się i popijał jakiś przezroczysty, pachnący alkoholem płyn. Dzięki niemu Kah dowiedział się, że w mieście na Livanor zawsze odbywa się festiwal, a na tego roczny beczki piwa sprowadzono aż z Khalis. Nazwa ta jednak nic mu nie mówiła, a pastuch wypił już tyle, że opowieści na temat tej odległej krainy były niezbyt składne i przeplatane bełkotem.
Opróżniwszy kufel, ruszył znów na miasto, by nie popaść w poobiedni letarg i rozruszać nieco rozleniwione nogi. Słońce niemal chowało się za horyzontem, co wśród budynków dało się poznać po tym, że tylko wyższe z nich lśniły jeszcze w jego czerwonawym świetle, przez co wyglądały jak pokryte śmietaną z sokiem malinowym. Chłód zmusił go do głębszego otulenia się kaftanem, a kroki jego butów odbijały się cicho od kamiennego bruku. W głowie wciąż kołatały mu słowa rzeźnika: „Szlag by to! Nawet o kota!” – ale czuł, że lepiej nie rozpytywać zbyt mocno. Cokolwiek działo się w Nurvanie, miało swoje reguły, których nikt nie wyjaśniał. Na razie.
Szedł właśnie jedną z węższych ulic, kiedy usłyszał kobiecy krzyk. Przystanął nasłuchując, ale prawie natychmiast na powierzchnię jego myśli wysunęło się „tych ludzi nic nie obchodzi”. I rzeczywiście – był jedynym, który zareagował w jakikolwiek sposób na ten krzyk. Nikt nawet się nie rozejrzał, nie przystanął, nie zmieniły się wyrazy ich twarzy. Jakby każdego dnia dochodziło tu do takich rzeczy i nie warto było sobie zawracać tym głowę.
Krzyk powtórzył się, a jemu udało się namierzyć skąd dochodził. Była to boczna uliczka, w której zmieściłby się maksymalnie jeden dorosły mężczyzna, albo (przy bardzo szczerych chęciach) dwójka małych, szczupłych dzieci. Ruszył w jej stronę szybkim krokiem, przedzierając się przez zmierzający we wszystkich kierunkach tłum. Im bliżej był, tym głośniej słyszał dźwięki, które zjeżyły mu włosy na karku: szloch, warczenie i poszczekiwanie. Przyspieszył. Teraz już praktycznie truchtał. Gdy dobiegł do uliczki, stanął jak wryty.
Uliczka kończyła się ślepo. Na jej końcu, pod ścianą, kuliła się postać kobiety o włosach barwy słomy. Jedną ręką osłaniała twarz przed zagrożeniem, które stanowił sporych rozmiarów pies. Czarny rękaw jej sukni był poszarpany, co świadczyło, że pies nie poprzestaje na warczeniu. Niewiele myśląc, chwycił jakiś kawałek drewna, który stał oparty o pobliską ścianę i, z krótkim krzykiem „Hej!”, ruszył wprost na psa. Zwierzę zareagowało na krzyk, co niestety oznaczało dla Kaha, że miało czas na przygotowanie się do ataku. Pies skoczył na niego, zanim Kah pomyślał żeby się zamachnąć, zdążył tylko zasłonić się przed ociekającymi śliną zębami. Siła ataku powaliła go na plecy. Wylądował na plecach i zmuszony był chwycić drewno za oba końce i oprzeć je o bure cielsko, bo pies robił wszystko żeby zbliżyć kłapiący pysk do jego twarzy. Twarz owiewał mu ciepły, cuchnący oddech zwierzęcia nawykłego do wyjadania przegniłych śmieci. Zapach nieprzyjemnie kojarzył się ze śmiercią. Zmusił się do zebrania resztek sił i całym sobą pchnął psa na pobliską ścianę. Zwierzę uderzyło o nią grzbietem i wydało z siebie żałosny skowyt. Nie dał mu czasu na reakcję i wstał, ale zanim zdążył się zamachnąć, pies już odbiegał, znikając w snującym się tłumie ludzi.
Stał chwilę, patrząc za czworonogiem i dysząc ciężko. Plecy bolały go od upadku. Ruch za nim przypomniał mu dlaczego w ogóle się tu znalazł. Odwrócił się i podszedł do kobiety, która wciąż jeszcze siedziała na ziemi.
— Nic ci się nie stało? — zapytał, wyciągając rękę żeby pomóc jej wstać.
— N-nie. Chy-yba nie — odpowiedziała miękkim, lekko wilgotnym głosem, delikatnie łkając po przeżytym stresie.
To była ta kobieta z „Zatrzaśniętej Bramy”. Miała na sobie nawet tę samą suknię, choć (co teraz zauważył) dekolt i szyję przykryła szalem z białego futra. Szal wyglądał jak nowy, jakby mróz i wilgoć nie miały na niego żadnego wpływu. Poszarpany rękaw odkrywał blade, chude przedramię, które Kahowi skojarzyło się z drogimi, porcelanowymi lalkami, które niektórzy handlarze wozili wśród swoich towarów. Z bliska jej uroda uderzała jeszcze mocniej i Kah poczuł, że jego język zmienia się w pogiętą bryłę, która nie chce słuchać jego poleceń. Chciał zapewnić ją, że zagrożenie już minęło, ale jedyne co wydarło się z jego gardła to przeciągłe i lekko ochrypłe „Eeee”.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Spojrzenie tych turkusowych oczu przewierciło na wylot jego duszę i rozlało się gorącem po całym ciele, ale to uśmiech – ten miły, szczery uśmiech – sprawił, że wszelkie nadzieje na odzyskanie zdolności mowy zgasły jak zdmuchnięta świeczka.
— Nazywam się Lunena — w jej głosie pojawiła się jakaś ciepła nuta. — Lunena teKushan.
Zorientował się, że nadal trzyma jej dłoń. Wciąż niezdolny wypowiedzieć choć jedno słowo, postanowił naśladować bohaterów książek – ukłonił się lekko i ucałował jej dłoń. Przywołało to jeszcze szerszy uśmiech na jej twarz, co sprawiło, że oczy przymknęły się lekko.
— Jak się nazywasz?
— Kah — wykrztusił. — Kah'shlika, pani.
— Och! Mów mi Lunena! Nie przepadam za tytułami.
— Tak, Luneno — poczuł, że się czerwieni. — Czy jest coś jeszcze, co w czym mogę ci pomóc?
Przyjrzała mu się uważnie, od stóp po czubek głowy. Nagle dotarło do niego jak mocno kontrastuje jego prosty ubiór wieśniaka, z wytworną czernią jej sukni.
— Możesz — powiedziała w końcu. — Możesz odprowadzić mnie do mego domu. W razie gdyby ta bestia wróciła — dodała, puszczając do niego oko.
Ruszyli więc razem. Lunena chwyciła go pod ramię i delikatnie prowadziła przez sieć uliczek, opowiadając o mieście, jego zwyczajach, a trochę też osobie. Dzięki temu dowiedział się, że nie pochodziła z Nurvan, choć tutaj jej ojciec zbudował swój pałac. Pochodziła ze wschodu, gdzie mieszkała z wujem i trójką starszych braci. Jej ojciec zmarł miesiąc temu, zostawiając cały majątek w Nurvan właśnie jej (bracia dostali majątki w innych miastach), co niejako zmusiło ją do sprowadzenia się do miasta. Jak sama twierdziła, miasto najlepiej poznaje się w karczmach, bo to tam ludzie się rozluźniają i tam zwykle rozwiązują się wszystkie języki. Zdziwiła Kaha mówiąc, że Nurvan jest znacznie radośniejszym miastem niż jej rodzinne strony.
— Och, nie widziałeś miast pod kontrolą inkwizycji — wyjaśniała. — Tutaj dopiero trwa ustalanie gdzie będzie mieściła się ich twierdza, choć podobno dwóch inkwizytorów zatrzymało się w którejś z karczm. Przyznaję jednak, że obecność świątyni robi swoje. Obrzędy z pewnością nie należą do najprzyjemniejszego obowiązku.
Po tym zaczęła wyjaśniać jak wygląda życie w miastach kontrolowanych przez Mroczną Inkwizycję, że zawsze towarzyszą im oddziały złożone z półdemonów, oraz że inkwizycja w zamian za „ochronę” pobiera pięcioprocentowy podatek od handlu, a przy okazji wymagają bezwzględnej uległości mieszkańców. Następnie wyjaśniła, że w każdym mieście zawsze przebywa co najmniej jeden demon, oczywiście im większe miasto, tym więcej tych sług boga. Podczas ważniejszych świąt (zwykle wypadających na przesilenia i równonoce) składano krwawe ofiary, którymi żywiły się demony i (jak powiadano) wzmacniały tym samego boga.
Nie wiadomo kiedy, Kah dał się namówić na opowiadanie o sobie i o rodzinnych stronach. Nie wyjaśnił oczywiście dlaczego i z kim opuścił Śródlesie, ale starał się w miarę bezpiecznie odpowiadać na wszelkie pytania, które mogły odsłonić zbyt wiele. Starał się cały czas ściągać rozmowę w stronę książek, tego jak uwielbia czytać, jak niewiele tytułów miał w rękach, jak bardzo chciałby mieć własną bibliotekę.
— Mieszkam tutaj — powiedziała Lunena, kiedy dotarli do sporego budynku z białego kamienia, na jej twarzy pierwszy raz pojawił się cień smutku. — Muszę cię zostawić, ale mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Może odwiedzisz mnie kiedyś?
Zapewnił ją, że oczywiście zajrzy w te strony, kiedy tylko będzie miał okazję i już miał odchodzić, gdy poczuł jak jej szczupłe, ale silne ramiona oplatają się wokół jego szyi, a czerwone duże usta otuliły jego własne. Poddał się odruchowi i odwzajemnił tak uścisk, jak i pocałunek. Jego pierwszy, prawdziwy pocałunek.
Nie miał pojęcia jak dotarł do domu Aukalena. Na ustach wciąż czuł słodki smak ust Luneny, a uścisk jej ramion zdawał się wracać fizycznym echem przy każdym ruchu. Ledwie zarejestrował, że jeden ze służących elfa wziął od niego płaszcz i powiedział coś o kolacji. Skierował się do łazienki na parterze, gdzie obmył ręce i ochlapał twarz chłodną wodą. Dopiero to, przynajmniej częściowo, przywróciło mu zdolność trzeźwego myślenia. Spojrzał na swe odbicie w lustrze i zauważył, że wokół ust ma różowy ślad, który po bliższym zbadaniu okazał się szminką. Widać Lunena zostawiła mu przypadkową pamiątkę. Zastanawiał się chwilę czy jej nie zostawić, ale doszedł do wniosku, że wyglądałby idiotycznie. Na ogień! Wyglądał idiotycznie całą drogę spod pałacu Luneny!
Po wyjściu z łazienki skierował się do jadalni. Aukalen i Marak już tam byli. Stół zastawiony był rozmaitymi owocami, sałatkami i półmiskami z wędlinami pokrojonymi w cienkie plastry. Były też pęta kiełbasy i wiklinowy koszyk przykryty ozdobną ściereczką, która nie tłumiła zapachu świeżego, ciemnego pieczywa. Całości zastawy dopełniały srebrne talerze, trzy kryształowe kielichy i srebrny dzban z winem. Blask świec drgał na zastawie, jakby światło nie mogło zdecydować czy chce tu pozostać.
Usiadł na wolnym krześle i zaczął nakładać sobie wszystkiego po trochu. Dopiero teraz odczuł jak bardzo zgłodniał od obiadu. Nawet nie zauważył, że jego przyjście nie wywołało wielkiego poruszenia wśród pozostałych obecnych.
— … I te wszystkie kolorowe stragany, karczmy, biblioteki. Biblioteki! — wyliczał Marak, najwyraźniej kontynuując opowiadanie o swoich przeżyciach w mieście. — Chciałbym mieszkać w takim mieście — dodał odchylając się lekko w krześle i chwytając kielich z czerwonym winem. — Albo jeszcze większym!
— I obawiać się inkwizycji? — rzucił Kah z ustami pełnymi sałatki z warzyw. — Albo tego, że przy najbliższym święcie ty lub ktoś z twojej rodziny będzie wybrany na karmę dla demonów? No chyba żebyś jakoś został arystokratą — dodał po chwili, przypomniawszy sobie słowa rzeźnika.
— O czym ty mówisz? — zdziwił się Marak, a na jego twarzy malowało się oszołomienie.
Jednak nie tylko na przyjacielu to oświadczenie zrobiło wrażenie. Aukalen wychylił się do przodu i przyglądał mu się uważnie. Kah miał wrażenie, że to proste oświadczenie w jakiś sposób powiedziało elfowi więcej niż mógłby się spodziewać.
— Kto ci to wszystko powiedział?
— Słuchałem ludzi na ulicy — odpowiedział, wzruszając ramionami.
— Nikt tu nie mówi tego wprost. Skąd masz aż tak dokładne informacje?
— Od przyjaciółki.
— Przyjaciółki…
Z jakiegoś powodu, Kah miał wrażenie, że pogrąża się coraz bardziej.
— Uratowałem ją przed agresywnym psem i odprowadziłem do domu.
— I już została twoją przyjaciółką?
— Może bardziej koleżanką…
— I co jej powiedziałeś?
Wziął wdech i przystąpił do opowiadania wszystkiego co zaszło, co on powiedział jej i co ona powiedziała jemu. Jak usłyszał jej krzyk z alejki i jako jedyny na to zareagował. O tym, że starał się pilnować żeby jego wypowiedzi krążyły wokół książek, oraz skąd pochodzi Lunena i tak dalej. Zdawało mu się, że najłatwiej przychodzi mu koncentrowanie się na przyjemnych odczuciach, które miał względem kobiety. Łatwiej nawet niż skupienie na własnych myślach z tamtej chwili, co zaczęło budzić w nim poczucie niepokoju, które jednak ulatywało, gdy tylko zaczynał znowu myśleć o Lunenie. Kiedy skończył opowiadać miał wrażenie, że wcale nie uspokoiło to Aukalena.
W ciszy jaka zapadła, dał się słyszeć głośny chrobot, to Marak (niespecjalnie przejęty tą historią) zabrał się za krojenie chleba, którego twarda skórka nie chciała poddać się ząbkowanemu nożu bez walki. Elf siedział w swoim krześle, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Zdawał się rozważać dokładnie wszystko, co właśnie usłyszał. Jego oczy wpatrywały się w jakiś bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni daleko za ścianą jadalni.
— Może po prostu cię polubiła — przerwał milczenie Marak, który właśnie smarował kromkę sporą porcją masła. — Nie każdy jest...
— Milcz! To nie jest coś co można zbagatelizować — przerwał mu Aukalen i głośno westchnął. — I kompletnie nie zdziwiło cię — zaczął ostrożnie. — Że, mimo mrozu, miała na sobie tylko zwykłą suknię i futrzany szal?
Kahowi szczęka opadła. Ani wtedy w alejce, ani później nawet przez chwilę nie pomyślał o tym. Przecież on sam cały czas chodził w grubym, futrzanym kaftanie! Jak ona to robiła?
— Czy to… Bardzo źle?
Aukalen nie odpowiedział od razu, a Kah nerwowo zaczął przypominać sobie wszystko co powiedział swej nowej znajomej. Co jeśli wśród tego całego gadania o książkach powiedział jednak coś, czego nie powinien? Co jeśli wyczytała z jego opowiadań rzeczy, które starał się zachować w tajemnicy? Teraz, kiedy o tym spokojnie myślał, w jej głosie było coś dziwnego, kojącego, niemal nienaturalnego, co sprawiało, że czuł się z nią bardzo swobodnie. Jakby wszystkie jego wątpliwości opływały zanim zdążył je wypowiedzieć.
Elf wsparł się łokciami o stół, wychylił do przodu i wsparł brodę o złączone palce. Trwał tak chwilę, aż w końcu wyprostował się i westchnął.
— Nie tylko to jest dziwne — powiedział w końcu. — Jeżeli nie skłamała, podając swoje nazwisko, to pochodzi Kushan. Mieszkańcy tego miasta nawykli do mrozów, żyją mieście wydrążonym w skale gór. Ale w takim razie pojawia się pytanie: czemu włóczyła się samotnie po ulicach? Kobiety z jej miasta, szczególnie te wysoko urodzone, nie ruszają się z domu bez eskorty, zwłaszcza wieczorami.
— Może się wyrwała z tego kręgu i chce korzystać z wolności?
— Nawet jeśli to prawda, to skoro jej ojciec miał swoją siedzibę tutaj, a nie w rodzimym mieście, to prawdopodobnie posiadał coś, czego lepiej nie mieć w Kushan. Skoro tak, to najprawdopodobniej Lunena ma powody żeby ukrywać swoje pochodzenie, a jednak sporo ci opowiedziała. Nie myślisz, że mogła dojść do wniosku, że naiwnym wieśniakiem łatwiej pokierować?
Kah poderwał się na równe nogi, wsparł dłońmi o stół i spojrzał w purpurowe oczy rozmówcy.
— Czemu się tak jej uczepiłeś? Nawet jeśli ja powiedziałem za dużo, to przecież nie świadczy, że ona jest sprzymierzeńcem inkwizycji, czy coś w tym rodzaju!
Aukalen, ku jego zaskoczeniu, uśmiechnął się.
— Obaj wiemy, że nie dlatego się na mnie złościsz. Przepraszam — dodał i wskazał Kahowi krzesło. — Nie miałem na myśli, że jesteś naiwnym wieśniakiem. Chciałem tylko pokazać co mogła myśleć, jeśli jednak ma jakieś złe zamiary. Prawdę powiedziawszy mam kompletnie przeciwne mniemanie o tobie, poradziłeś sobie naprawdę dobrze.
— Ale w takim razie… — zaczął Kah, na powrót siadając.
— W takim razie — wpadł mu w słowo elf. — Musisz być jeszcze ostrożniejszy i mówić mi o wszystkich podejrzanych wydarzeniach. Jeśli Lunena jest choćby cieniem zagrożenia, to musimy wiedzieć zanim to zagrożenie na nas spadnie.